W zasadzie z punktu widzenia szkoleń, to akurat spity im nie przeszkadzają. Jestem przeciwnikiem obijania DDS-ów, ale doszedłęm do wniosku, że z tego punktu widzenia krytyka jest bezsensowna. Otóż w ramach kursu nie widzę nic bezsensownego we wspinaniu się i wpinaniu w stałe punkty i równocześnie zakładając (już realnie niepotrzebną) stałą asekurację. Powiem nawet więcej - takie coś pozwoli wyszkolić lepszego DDSowca. Teraz odbywa się to tak, że kursanci chodzą na drogi, na których teoretycznie nie mają prawa polecieć. I bardzo dobrze, bo wysyłanie kogoś, kto do tej pory nie miał ze wspinaniem nic wspólnego, na drogę DDS na jego limesie byłoby zwyczajną głupotą. A tak, można by powiedzmy wysłać typowego kursanta na drogę powiedzmy VI, mającą parę ringów, gwarantujących bezpieczny lot, a równocześnie taką, na której mógłby motać punkty. Jaki tego sens? No własnie taki, że byłaby duża szansa, że kursant poleciałby na kości. Zakładanie kości na drogach III-IV w sumie niczego nie uczy, bo i tak się realnie nie sprawdza wytrzymałości tych punktów. I tu moja uwaga: gdybym szkolił pod kurs tatrzański, to uważałbym za stosowne, by poświęcić dzień na hakówkę na wędkę. Wtedy właśnie można się nauczyć osadzać punkty.
A więc, choć też nie podoba mi się obijanie DDS-ów, to punkt zaczepienia krytyki chyba jest niewłaściwy.
P.S. Z tą hakówką, to nie chodzi mi o naukę jej samej. Chodzi wyłącznie o to, by kursant powisiał na własnoręcznie zakładanych przelotach. Musiało by to zapewne zaowocować przedłużeniem kursu o dzień.
Wiadomość zmieniona (14-06-04 17:18)
-----------------------------------------------------------