Iwona, sprawdziłem tę stronę
[www.himalayandatabase.com]
Wynika z tego, ze wchodziliście z III na Ama Dablam 6.5 godziny. To rzeczywiście bardzo wolno. Jeśli sięgniesz do materiałów z jesieni 2005, znajdziesz tam wejście moje i Kaszyckiego w okolo 3 godziny. Myślę, ze to jest czas "zbliżony do normalnego" (dla tych, którzy tam nie byli, ten końcowy odcinek to 500 m łatwego wspinania w stromym, ale całkowicie zaporęczowanym terenie - trudności nie większe niż przy wchodzeniu na Rysy w zimie od Czarnego Stawu i to jeszcze przy założeniu, ze końcowa rysa jest zaporęczowana). Piszę to wszystko, aby zadać właściwie jedno pytanie, moze nieco "obrazoburcze" w kontekście kllimatu dyskusji na tym formum, wywolanej Twoim postem. Pytanie, które jest nieco "w bocznym trendzie" w stosunku do tego, na czym koncentruje się większość dyskutantów (czyli, kto komu ile i za co zapłacił i do czego się w ten sposób zobowiązał a do czego nie, bo to aurat szcerze mówiąc mało mnie interesuje, zostawiam to prawnikom, o ile się tacy w tej sprawie pojawią).
Pytanie mam natomiast takie (w kontekście tych słabych wyników na Ama Dablam i opisanego szczerze przez Ciebie (za co chwała), ale, przyznam szczerze, kuriozalnego sposobu schodzenia z bazy do Lukli (na koniku), świadczącego o Twoich poważnych problemach z wysokością i to dość niedużą: Czy nie brałaś pod uwage i takiej ewentualności, że Ryszard Pawłowski swoim działaniem wobec Ciebie (prawda, ze mało "spolegliwym", by użyć tego zapomnianego już określenia Tadeusza Kotarbińskiego i może nawet nagannym oraz marketingowo niefortunnym jak na biznesową relację świadczeniodawca - świadczeniobiorca), uchronił Cię jednak od dużo większych klopotów które byłyby Twoim udziałem, gdybyś jednak wyruszyła w kierunku szczytu i posuwała się w takim samym żółwim tempie jak na Ama Dablam? Powiesz zapewne, pytanie retoryczne, ale czy brałaś i to pod uwagę? To trochę tak, jak z tym facetem, którego nowozelandzki przewodnik Rob Hall, o ile się nie mylę, nieomal używając przemocy fizycznej, zawrócil z wierzchołka południowego pod Everestem, uważał bowiem (pewnie słusznie), że ten gość, nawet jeśli wejdzie na górę, to już z niej nie zejdzie, w takim kiepskim był stanie (choć na tlenie). Ten facet miał później o to do niego ogromne pretensje. Skończyło się to tym, że rok później Rob Hall, aby mu to zrekompensować, zabrał go ponownie na Everest, wchodził razem z nim i razem z nim tam na tym Evereście umarł - bo facet jednak się do tego sportu nie nadawał, a tylko sobie ubzdurał, że musi tam wleźć.
Szczerze mówiąc, jedyne ważne pytanie, jakie do tej pory padło w tej dyskusji, jest takie: dlaczego Ryszard Pawłowski (już wszystko jedno, czy w roli przewodnika, lidera, opiekuna, wszystko jedno, bo klasyczne przewodnictwo w takiej konwencji jak na Mount Blanc czy Matterhorn, nie jest w Himalajach możliwe, wie to każdy, kto tam był, to są wielodniowe wyprawy, rozciągnięta w czasie i przestrzeni logistyka, trudno każdego z osobna "klienta" trzymać za rękę i prowadzić jak owieczkę, tym bardziej, że każdy z tych klientów porusza się własnym tempem), powtarzam zatem, dlaczego zdecydowal się zabrać na tak poważną, co by nie mowić, wyprawę, tak slaby zespół ludzi, z których żadne nie dysponowało odpowiednim doświadczeniem, ba, żadne nie dotknęło wcześniej nawet bariery 7 tys.m? To mi się wydaje niepojęte. Niepojete też wydaje mi się, dlaczego ci ludzie tak nietrafnie ocenili własne możliwości, pojechali tam, zapłacili spore pieniądze i teraz mają pretensje, ze nie weszli. Ludzie, a jak mogliście wejść? Zaliczcie najpierw jakiś siedmiotysięcznik, nie wiem, Pik Lenina (czy jak on tam sie teraz nazywa), albo cos podobnego, potem moze jedźcie na Cho Oyu albo GII i jak wam tam dobrze pójdzie (czego życzę), pchajcie się na Everest. Czego Wam życzę z całego serca. I nie piszcie tu o jakiejś 74 letniej staruszce z Japonii, która weszła, a wy nie. Weszła, bo ma pewnie sto razy więcej doświadczenia wysokogórskiego, niz wy wszyscy razem wzięci.
Pozdrawiam