Nie jestem feministką, nie jestem szowinistką ani uciśnioną kobietą. W zeszłym roku byłam na wyprawie z Ryśkiem na Aconcagule. Wyprawę wspominam dobrze, głównie ze względu na osoby które tam poznałam (do dzisiaj nasza babska część ekipy utrzymuje kontakt ) oraz ze względu na same Andy, które są dzikie i odludne w porównaniu z Himalajami (tymi dostępnymi dla wypraw komercyjnych) i pewnie jeszcze ze względu na to, że weszłam na szczyt. Zdecydowałam się na wyjazd z Ryśkiem ponieważ inne opcje zawiodły (znajomi, z którymi mieliśmy zorganizować wyjazd nie zdecydowali się na wyprawę) a Patagonia działająca od dwudziestu lat wydawała się firmą pewną i rzetelną, również sama możliwość poznania Ryszarda Pawłowskiego, jednego z bardziej znanych himalaistów, nie tylko w Polsce, odegrała kluczową rolę przy podejmowaniu decyzji o wyborze agencji. Podjęłam taką decyzję, pomimo pewnych niepokojących informacji, które dotarły do mnie od osób z wrocławskiego środowiska wspinaczkowego, do którego również należę.
Rozczarowałam się organizacją wyjazdu i kompetencjami Ryśka jako „lidera”. To co najbardziej mnie zdziwiło to podejście Ryśka do aklimatyzacji. Większość osób, która miała kiedykolwiek do czynienia z górami wysokimi wie jakie obowiązują tam zasady, natomiast Rysiek, łamiąc wszelkie zasady aklimatyzacji, urządził wyścig (najpierw do bazy na wysokości 4400m, potem do I obozu na 5500), w który większość dała się ambicjonalnie wciągnąć (w grupie większość osób nigdy wcześniej nie była powyżej 4000 i nie było absolutnie wiadomo jak ich organizmy zareagują na wysokość i to wysokość zdobywaną w takim tempie). W bazie obowiązywały pewne zasady, żeby wyjść w kierunku I obozu należało pójść się zbadać do punktu medycznego (saturacja, ciśnienie, osłuchanie płuc), badania te były wliczone w koszt permitu. Lekarz po badaniu orzekał czy delikwent może pójść wyżej czy np. ze względu na niski poziom saturacji powinien zostać w bazie, bo wyjście wyżej stanowi zagrożenie dla jego zdrowia i życia. Złamanie tej zasady (wyjście wyżej pomimo zaleceń lekarza) miało jeszcze inne skutki - w razie wypadku i konieczności ściągnięcia delikwenta w dół mógł on być obciążony kosztami akcji ratowniczej (ubezpieczyciel mógł odmówić wypłacenia odszkodowania). Rysiek zlekceważył te zalecenia i był wręcz zdziwiony, że chcemy pójść się zbadać (w efekcie tego nie wszyscy poszli do punktu medycznego). Rysiek zreflektował się dopiero po tym jak z obozu pierwszego trzeba było szybko na dół ściągnąć jedną osobę z objawami obrzęku płuc (tu na plus Ryśka – osobę tę sprowadził osobiście razem z kilkoma osobami z ekipy w ekspresowym tempie). Po tym incydencie wszyscy zostali wygonieni do lekarza na badania, niestety dla Marka początek obrzęku płuc oznaczał koniec wyprawy (został przetransportowany śmigłowcem z bazy).
Kolejną sprawą, która nas zbulwersowała, to było podejście Ryśka do naszego celu czyli wejścia na szczyt. W bazie spędziliśmy prawie tydzień, czekając na pogodę (załamanie pogody na Ance i wysokość sprawia, że i ta góra może być niebezpieczna i nie należy jej lekceważyć – w tym czasie na górze zmarło z różnych powodów 7 osób). W tym czasie lider prawie się z nami w ogóle nie kontaktował i nie rozmawiał. Sami sprawdzaliśmy prognozę w necie chcąc wiedzieć jakie mamy szanse na atak szczytowy. W decydującym dniu lider pojawił się wieczorem w mesie po to żeby nam powiedzieć, że wyprawę musimy zakończyć (dwa tygodnie przed wylotem), sprowadzić muły a wcześniej ściągnąć depozyt z I obozu (który wcześniej tam wnieśliśmy) i zapłacić za to tragarzom, ponieważ on nie widzi szansy wyjścia w kierunku szczytu ze względu na trwające załamanie pogody i ze względu na ilość śniegu, który leży w żlebie Canaletta (dodatkowo Rysiek sprawiał wrażenie jakby dalsza część wyprawy w ogóle przestała go interesować - miał problemy związane z poprzednim „turnusem”). Sprzeciwiłyśmy się tej decyzji i powiedziałyśmy, że czasu mamy na tyle, że chcemy jeszcze czekać na pogodę i że wg tego co mówią prognozy od dnia następnego pogoda ma się poprawić (z prognoz wynikało, że ma być 5 dni dobrej pogody). Powiedziałyśmy, że za dużo nas ta wyprawa kosztowała (przygotowań, pieniędzy, czasu) żeby teraz rezygnować nie próbując nawet wyjść do obozu I i ewentualnie do obozu II. Rysiek był zdziwiony naszą reakcją, ale ponieważ większość osób z ekipy nas poparła, zgodził się ostatecznie żebyśmy następnego dnia poszli do jedynki. Prognoza sprawdziła się. 5 dni okna pogodowego udało nam się wykorzystać (warunki w żlebie Canaletta były bardzo dobre). W dwóch turach weszliśmy na szczyt, w sumie z 15 osób na szczycie było 7 (oraz Rysiek). Nie był to satysfakcjonujący wynik, chociaż to była już raczej sprawa indywidualna osób które nie weszły na szczyt i Rysiek nie miał na to większego wpływu. Aconcagua to nie Everest, nie ma butli z tlenem, nie ma Szerpów i przy dobrej pogodzie (która jest tu najważniejsza) nie jest to technicznie trudna góra. Przy dobrej aklimatyzacji oraz kondycji fizycznej i psychicznej wejście na szczyt nie przedstawia większych trudności.
Pozostałe sprawy, które nie zostały dopilnowane moim zdaniem, to kwestia wyżywienia i warunków w mesie. Trudno było logistycznie opanować 15 osób, ponieważ jak na założenia wyprawy było nas po prostu za dużo. Panował chaos, jedzenia była niewystarczająca ilość, a mała mesa była niewygodna, dało się to szczególnie odczuć podczas długich dni oczekiwania na pogodę. Oczywiście na takiej wyprawie nikt nie oczekiwał luksusów, ale jedzenie na podłodze można było chociażby zamienić na jedzenie przy stole (przy odrobinie dobrej woli). Mieliśmy porównanie z warunkami panującymi w mesach innych wypraw.
Jest jeszcze kwestia etyczna. Lider powinien szanować swoich klientów i ludzi w ogóle. Nie rozumiem dlaczego Rysiek podcina gałąź na której sam siedzi traktując swoich klientów w sposób lekceważący. Również sposób wypowiadania się o ludziach z którymi miał do czynienia (czy też opowiadanie o nich w ogóle) podczas swoich wypraw pozostawia wiele do życzenia, tak nie powinien zachowywać się profesjonalista, właściciel firmy, która przynosi dochód i żyje z klientów. Klientów Ryśka można podzielić następująco: faceci, dziewczyny, pozostałe dziewczyny, grupa vip. Podział ten wynika ze sposobu traktowania poszczególnych osób. Moim zdaniem największy problem stanowi dla Ryśka grupa przedostatnia, do której i my się zaliczałyśmy (3 baby).
I niestety - jeżeli w wyprawach Patagonii nic się nie zmieni, to lider zamiast pozostać w pamięci ludzi jako wybitny himalaista pozostanie głównie „Złym Przewodnikiem”. Rysiek zdaje się również nie bierze pod uwagę faktu, że przez dwadzieścia lat wiele się zmieniło. Powstały firmy konkurencyjne, które narzucają pewien standard tego typu wypraw (jak chociażby Adventure 24) i samo nazwisko „Pawłowski” zaczyna być niewystarczające.
Anna Sokół