Byłam na tej wyprawie z Ryszardem Pawłowskim.
Wiem, że większych szans w starciu z „autorytetami” my zwykli turyści niestety nie mamy - ale jednak mam nadzieję, że przynajmniej kilku potencjalnych klientów, zapoznanie się z moją relacją uchroni przed takimi przeżyciami jakie stały się udziałem naszej czwórki.
Nie może być tak, że za nasze pieniądze ktoś realizuje swoje własne ambicje a dla nas w tym nie ma w ogóle miejsca. Nikt z uczestników wyprawy Ryszarda Pawłowskiego nie wszedł na szczyt oprócz samego Ryszarda, który nie zrobił kompletnie nic żeby nam to ułatwić a wręcz nam to uniemożliwił, bo to nie my mieliśmy tam wejść. To on miał pobić swój rekord - jedyny Europejczyk itd. …
W tym czasie, kiedy my stoczyliśmy walkę z góry skazaną na niepowodzenie, na szczycie znalazła się 74-letnia Tamae Watanabe i 29 osób z wyprawy rosyjskiej.
……Na początku były nasze marzenia, nadzieje , wielka wiara i dwa lata przygotowań. Pozostało rozczarowanie , zmarnowany czas, ogromne pieniądze…a po szacunku i absolutnie niekwestionowanym autorytecie jakim cieszył się wśród nas pseudo-lider , przewodnik wyprawy nie pozostało nic.
Nie będę pisać szerzej o ogromnych błędach taktycznych w aklimatyzacji. Dość powiedzieć, że kiedy Rosjanie wracali już do bazy zaaklimatyzowani wejściem do obozu drugiego i dwoma nocami w obozie pierwszym, żeby odpocząć tydzień przed atakiem szczytowym, my miotaliśmy się między bazą a bazą wysuniętą w kilkakrotnych niepotrzebnych spacerach w tą i z powrotem.
Mnie udało się jednak w końcu przeprowadzić aklimatyzację według metody Rosjan (dwie noce na North Col) i byłam gotowa do ataku szczytowego.
17-go maja wreszcie ruszamy i my we trójkę, (Ryszard, Przemek i ja) z trzema Szerpami
Niestety „lider” już dawno uznał, że my , a ja zwłaszcza ,nie mamy szansy na szczyt.
Szkoda, że ” zapomiał ” mi jakoś o tym powiedzieć po poprzedniej wyprawie na Ama Dablam , kiedy dzwoniłam czy mogę jechać, czy ma to w ogóle sens, przecież byłam już z nim w górach – wiedział jakie doświadczenie , umiejętności i kondycję posiadam.
No cóż – skoro płaciłam to mogłam jechać. „Tam się od 7 tys idzie na tlenie”, nie ma problemu – usłyszałam . Kasa okazała się istotniejsza , niż ewentualne obiekcje. Szczęśliwa rozpoczęłam przygotowania .
Pierwszego dnia ataku szczytowego docieramy do jedynki. Pogoda przepiękna, idę sobie pomalutku, bo gorąco w tym kombinezonie, obok idzie Bill, nasz Amerykanin niezależny, na tlenie już od początku poręczówek ale nie idzie szybciej ode mnie, chociaż ja bez tlenu jak i inni tutaj. No to znaczy jeszcze nie jest ze mną najgorzej, sobie myślę. Żartuję sobie z Szerpami, czuję się szczęśliwa, chociaż zmęczona, szczyt tak bliziutko stąd się wydaje…
Drugi dzień do dwójki, zakładają mi maskę tlenową żebym się nie zmęczyła zbytnio. Ryszard sobie oczywiście żarty stroi filmując, że himalaistka z tlenem od 7-miu tysięcy, ale nie przejmuję się, niech sobie gada, widzę że tu wszyscy z bardzo niewielkimi wyjątkami w maskach idą więc idę i ja. W końcu jestem tylko turystką. Doszliśmy do dwójki, było popołudnie. Bill dotarł po mnie.
„Dwójka” to namioty rozciągnięte w pionie na skałach od 7550 do 7700 m. Namioty moje i Billa znajdowały się prawie na samym dole obozu. Właściwie nie były to nasze namioty tylko jak się okazało chińskie, z których korzystaliśmy gościnnie . Namiot w którym spali Ryszard z Przemkiem był najwyżej w całej dwójce, czyli różnica poziomów wynosiła ok 100 m w pionie.
Rano po zmianie butli z Billem i naszymi dwoma Szerpami ruszyliśmy w górę. Wiało coraz mocniej, ale dotarliśmy, prawdopodobnie po około godzinie, do namiotu Ryśka i Przemka.
To co nastąpiło później było tak surrealistyczne i niewiarygodne, że gdyby nie Przemek, który był świadkiem i usiłował wtrącić się i znaleźć jakieś rozwiązanie, to nikt by nie uwierzył, że tak może postąpić przewodnik wobec klienta i człowiek w ogóle.
Ryszard stwierdził, że wieje i wszyscy schodzą (schodzili jak się potem okazało głównie Rosjanie, Japończycy i ich Szerpowie ze szczytu) i że my czekamy, może wiatr trochę osłabnie.
Stałam tam przed tym namiotem, na tym wietrze, na wysokości 7700m, a mój pseudo-przewodnik stwierdził, że nie mogę wejść i czekać razem z nimi w dość dużym namiocie bo
„nie ma miejsca” i mam iść do swojego namiotu tam czekać na kontakt radiowy.
- Ale Rysiu, mój namiot jest 100 metrów niżej, ja tu godzinę szłam, ja jestem najsłabsza, dlaczego mam tracić siły, schodzić i wchodzić jeszcze raz, proszę wpuśćcie mnie tutaj.
Chyba z 10 razy powtórzyłam to swoje „proszę”. Do tej pory stoję tam…przed tym namiotem… Jeszcze dziś nie mogę uwierzyć, że można było odpowiedzieć NIE, tam w Polsce pisząc wspaniałe artykuły o wyprawach przewodnickich, o bezpieczeństwie w górach…, mając pełną gębę frazesów, opowiadając cynicznie dziennikarzom jak to inni organizują wyprawy na szczyty, na których nie byli nigdy, jak nie dbają o bezpieczeństwo swoich klientów, jak on podsyła na pomoc Szerpów – najsłabszym klientom….
Nie wiem dlaczego ale jeszcze wtedy nie przestałam mu wierzyć. Wiem, że liderowi wyprawy należy się podporządkować. „Dobrze” - pomyślałam - wejdę tu jeszcze raz, za godzinę, czy jutro jak przeczekamy wichurę, bo przecież mamy tyle tlenu, że możemy poczekać, nie będę się mazać, idę na dół te 100 metrów. Będę dzielna .
Tymi słowami pożegnał mnie Darek Załuski i Robert Szymczak na Przełęczy Północnej : bądź dzielna. No to byłam – poszłam do swojego namiotu 100 metrów niżej.
Zaczęliśmy z Szerpą schodzić te 100 m - wśród namiotów, wszystkich żółtych. 100 metrów tam to coś trochę innego niż 100 metrów w Tatrach. Wieje wiatr, coraz mocniej pada śnieg. W pewnym momencie widzę namiot żółto-czerwony, który był na pewno nieco niżej od naszego. Zatrzymuję się.
- Pingu gdzie nasz namiot - pytam Szerpy
- Na górze
- Jak na górze? Przecież Ryszard kazał nam iść do naszego namiotu i czekać na kontakt radiowy.
- Ale on nie jest nasz, to namiot Chińczyków i nie możemy w nim spać, bo oni schodzą ze szczytu i dzisiaj oni w nim śpią. Nie mamy tu namiotu.
- Nie. To jakieś nieporozumienie, musimy się skontaktować z Ryszardem. Jak to nie mamy namiotu?
Weszłam do pierwszego z brzegu namiotu wyprawy Koblera, przy gwałtownych protestach Pingu, bo przecież nie wszyscy nawet na tej górze, gdzie w drodze na szczyt niektórzy mijają bez słowa umierających ludzi oszaleli już tak, żeby wyrzucić mnie z namiotu. Nawet jeśli przyjdą to przecież tylko na chwilę tam weszłam, żeby nie stać w tej wichurze i śnieżycy. Oświadczyłam Pingu, że nie ruszam się stąd bez kontaktu z Ryszardem. Umówiony kontakt mieliśmy dopiero za 1,5 godziny, wzięłam więc radio i bez nadziei zaczynam wywoływać Ryszarda. Radio milczało i tak już miało pozostać przez najbliższe kilka dni….
Pingu powiedział, że idzie do góry te 100 metrów i powie im, żeby teraz to radio włączyli i ze mną porozmawiali. Zostałam w tym namiocie Koblera a on poszedł. Radio oczywiście się nie odezwało.
Po godzinie pojawił się Pingu i powiedział, że widział się z Ryszardem i że mam teraz zejść bo jest zła pogoda, a Ryszard z Przemkiem poszli już sami do góry.
- W takim razie idziemy do góry za nimi.
Na to Pingu, że zabraknie mi tlenu do trójki, oni już poszli a w trójce miejsce dla mnie nie jest przewidziane i on nie wie czy są tam wyniesione moje dalsze butle, chociaż wcześniej ustalaliśmy,
że mają tam być. „Crazy lider, crazy woman ,nie moja sprawa – usłyszałam”
No cóż, nie jestem Wandą Rutkiewicz ani Kingą Baranowską tylko zwykłą turystką i bez Szerpy i bez gwarancji, że moje trzy butle są tam, gdzie być powinny czyli w trójce i że w ogóle jest dla mnie jakaś trójka … zdecydowałam się iść na dół, bo to nie jest gra w bierki tylko gra o życie…. gdyby tych butli tam nie było…. to………. tam w Polsce ktoś na mnie czeka…ja mam po co żyć.
Nie zdecydowałam się ryzykować sama , bo mogłam tą partię przegrać , tak jak dziesięć innych osób w tym roku…
Ta góra poczeka, dopóki będę żyła i miała wszystkie palce…
Już zresztą postanowiłam, że wrócę tam z Rosjanami i jestem z nimi umówiona na Evereście za trzy lata…
Szłam na dół a moje serce płakało….
To co zdarzyło się wyżej znam już tylko z relacji Przemka. Kiedy on z silnym bólem brzucha, który jak twierdził, spowodowały kamienie żółciowe, ale tam przecież nie było to wcale takie pewne, leżał w namiocie w strefie śmierci – nasz „przewodnik” i „lider” szedł na szczyt….
Przemek też chciał być dzielny jak my wszyscy, powiedział: „idź”
Ale przewodnik i człowiek w ogóle ma prawo w tej sytuacji iść RAZEM ze swoim klientem tylko w jedną stronę : w dół, za wszelką cenę, jak najszybciej W DÓŁ….ze strefy śmierci, jak najniżej….. Dziękujemy Opatrzności, że nic się nie stało Przemkowi.
Inaczej dowiedzielibyśmy się zapewne na kolejnym sądzie koleżeńskim i z prasy – że tak jak Tadek Kudelski, Przemek Kępczyński był przecież doświadczonym alpinistą i wiedział co robi….
…. Nie ma żadnego wytłumaczenia dla tego typu zachowania oprócz skrajnej nieodpowiedzialności i egocentryzmu ze strony człowieka, który BYŁ dla nas prawie Bogiem w górach….kiedyś, przed tą wyprawą.
I to byłoby wszystko o wyprawach „przewodnickich” organizowanych przez Ryszarda, który był kiedyś wielkim alpinistą ale dziś jest dla nas bardzo małym człowiekiem.
Iwona Zadarnowska