> Z tego co ja wiem to wszelkie znaki na niebie i
> ziemi, we własnym żołądku + tzw. kanon
> zachowań w podobnych przypadkach nakazuje
> NATYCHMIASTOWE zejście w dół a nie pchanie się
> do góry.
okej - przyjmijmy, że to jest Kanon (choć ja się z tym nie do końca zgadzam). Co w sytuacji gdyby chciała się wycofać z ostatniego obozu. Schodziła by sama, a jej partnerzy poszli by do ataku szczytowego, czy przynajmniej jeden z nich zostałby z nią. W końcu nie było z nią najlepiej (przynajmniej tak zrozumiałem z opisu Simone), a poniżej ostatniego obozu nie jest łatwo... - celem mojego pytania nie jest ocenianie ich zachowania - Zastanawiam się (uniwersalnie, nie na danym przypadku) gdzie leży granica pomiędzy porzuceniem partnera, a pozwoleniem mu na samodzielne schodzenie. Czy granicą jest trzeźwa (o ile to możliwe na takiej wysokości) ocena stanu jego zdrowia, czy może granicą jest co się stanie z tą słabszą (w danej chwili) jednostką - jeśli przeżyje to całe zachowanie oceniane jest pozytywnie, a jeśli zginie to zachowanie jest naganne. Gdzie leży granica partnerstwa i czy w ogóle można mówić o czymś takim? A może jeśli partner mów - sorry nie dam rady wracajmy to pomimo wielkich ambicji ta druga "mocniejsza" osoba również powinna zawrócić. A może zależy to od terenu i warunków w jakich się wspinają (czy mają linę ze sobą, czy ten mocniejszy jest wstanie pomóc słabszemu itp.). A może wysoko w górach każdy jest po prostu sam, a my się łudzimy mitem partnerstwa?
Nie wiem tego a chciałby to zrozumieć.