Na temat książki, jak i recenzji nie mam zdania, bo książki nie czytałem i pewnie nie przeczytam (Pirenejami się nie interesuję). Jednak zwraca moją uwagę wyjątkowa "dożartość" prawie wszystkich dyskutantów, jako fenomen psycho-społeczny...
1/. Zrozumiałbym ostrą krytykę, gdyby np. autor (recenzent) jakiegoś dzieła naukowego, popularnonaukowego etc. pisał bzdury, zrobił plagiat itp. Tymczasem - jako przykład - fatalny "przewodnik" pt. "Nieznane Tatry" firmowany jest przez zasłużone wydawnictwo i opisywany jako coś niezwykłego, choć jest to knot absolutny napisany przez dyletanta. Nikt z recenzentów tego jednak nie napisał. Inny przykład to znana dwutomowa monografia Michała Jagiełły o Słowakach -- nie spotkałem krytycznej recenzji, choć była zachwalana np. także w "Tatrach". Pomimo tego że, abstrahując od kwestii merytorycznych, jest to dzieło fatalnie napisane. Nie z powodów formalno-gramatyczno, ale dlatego, że w czytaniu jest niezwykle "męczące", jak cegła. Początkowo myślałem, że to wina mojej ociężałości umysłowej, ale dokładnie taki sam problem mieli mai znajomi, którzy także to dzieło czytali. Ale, znowu, na krytykę dobrze utytułowanego autora (dr polonistyki) i wydawnictwa (sponsorowała Biblioteka Narodowa) nikt z dzienych i wojowniczych recenzentów jaoś się nie odważył...!
2/. Bardzo słuszna jest uwaga, że nawet krytyczna recenzja sprzyja dziełu i zwiększa jego popularność, więc Autorka nie powinna się martwić, a raczej cieszyć...
3/. Już kiedyś to wspominałem, ale się powtórzę: strona "formalna" (techniczna) dzieła nie jest najważniejsza, a wręcz drugorzędna (chyba że np. jest to album z malarstwem). Pamiętam z dawnych czasów audycję muzyczną Jana Webera o Rubinsteinie, który dawał przykład nagrania w którym Mistrz popełnił techniczne błędy, a mimo to nagranie było genialne. Nie znaczyło to wcale, że Jasiu Kowalski grający na egzaminie w szkole muzycznej perfekcyjnie technicznie zagrał lepiej.
A propos. Ostatnio widziałem w TV jeszcze bardziej drastyczny przykład. Kilkoro ekspertów rozmawiało o "sztukach plastycznych". Jeden z dyskutantów powołał się na subiektywność w odbiorze dzieła sztuki. Wzbudziło to huraganowy atak dwóch młodych ekspertek, właścicielek galerii, które twierdziły, że istnieją doskonałe narzędzia, które ekspertom pozwalają w sposób jednoznaczny i absolutny stwierdzić co jest dobre, a co złe, a tylko idiota (tego słowa nie uzyły, ale o to chodziło) myśli inaczej!
Bardzo mnie ta wiara młodych dam w ich absolutną wiedzę rozbawiła. Od ponad stulecia najwięksi teoretycy sztuki debatują co własciwie jest, a co nie jest dziełem sztuki i nie mogą dojść do jednoznacznych konkluzji. Od dawna też znane jest wiele przykładów, ze sztuk plastycznych, jak i literatury czy muzyki, gdzie jeszcze po śmierci autorów uważano ich za nic niewartych, a potem zmieniano zdanie (było też i odwrotnie).
Aha, żeby była puenta: nie ma się co podniecać (dotyczy tak autorów, jak i recenzentów) --- de gustibus non disputandum est, jednemu podobają się rubensowskie blondynki, a drugiemu anorektyczne brunetki. Dopóki nie ma wielu rażących błędów, to niech sobie to istnieje.
Natomiast promując własne opinie, jeśli się dodatkowo (albo, jak niektórzy, głównie) "dowala" ad personam, to wtedy dyskutant zalicza się do -- jak to kiedyś ładnie nazwał Lew Dawidowicz Landau -- "przypadków psychiatrycznych"...
:)