No to załączam kontrowersyjny tekst z podkreslonymi fragmentami dotyczącymi konkurencji. Osoby o słabych nerwach idzieci ostrzegam, iż tekst jest meagadrastyczny, bez sensu, niesmaczny i obraźliwy.
I nie wiadamo o co w nim chodzi?
Umbria w tomacie.
Była grudniowa noc w Krakowie, zbliżała się północ. Dźwięk telefonu wyrwał mnie z pogranicza snu i realu.
-Elo typie – usłyszałem i w ten sposób aktywował się na wyjazd najmłodszy jego uczestnik 14 letni Adaś zwany Dżuniorem. Po pary dniach do ekipy dołączyli Adam z Dorotą.
Na ostatnim, przedwyjazdowym treningu Dorota tak pechowo stłukła nogę, że ostatecznie zostaliśmy szybką trójką z jedna liną, dwoma namiotami i mętnymi namiarami na cel wyjazdu – Ferentillo.
Pogoda na powitanie.
Parę dni później drogą lotniczą wyruszyliśmy w drogę. Noclegowisko czekało na nas i było niezajęte. Z dotarciem na miejsce małe kłopoty miał Dżunior gdyż wlókł za sobą walizeczkę na kółkach pełną konserw.
W skałach napotkaliśmy przebywającą tu od kilku dni konkurencję napierającą na pewną przewieszoną drogę o trudności w skali francuskiej z plusem na końcu.
-Spoko - skomentował Dżunior, a my nie do końca wiedzieliśmy czy w ten sposób wyraził swą aprobatę czy wręcz przeciwnie. W końcu dzieliła nas bariera pokoleniowa.
Pierwsze nasze wspinki pokazały, że trudno tu będzie o dobrą cyferkę. Adam po zjechaniu z pewnej szóstki be zapytany o wrażenia powiedział – takie łatwe siedem a.
W drugim dniu wspinania zgodnie stwierdziliśmy, że Ferentillo ma najostrzejsze wyceny ze wszystkich nam znanych rejonów, a nawet łatwe drogi wymagają użycia siły. Na szczęście asekuracja skłaniała do śmiałych ataków.
Nasza siedziba powalała urokliwością i bezpłatnym dostępem. Kamienne, kilkusetletnie domy, a raczej ich ruiny w Polsce byłyby skansenem zwiedzanym tylko z przewodnikiem. My, trzy koty i parę sów byliśmy jednymi gospodarzami tego terenu. Ekipa konkurencyjna zamieszkiwała w tzw. agroturistico, które co ciekawe mieściło się w środku miasta.
Schodząc po zakupy zauważyłem kawałek padliny leżący na terenie wszechobecnych plantacji oliwek. Adam zainteresował się obiektem i po chwili usłyszałem – nie jestem pewien bo jak byłem w zoo to się schował ale wydaje mi się, że to jeżozwierz. Rzuciłem zakupy na środku drogi i krzyknąłem – niemożliwe!
Niemożliwe okazało się możliwym i każdy z nas zaopatrzył się w kolekcję igieł tego sympatycznego gryzonia, który rozstał się z życiem z nieznanych nam powodów.
Opuszki palców twardniały, oczy przyzwyczajały się do wyszukiwania niekolorowych stopni ale mięśnie domagały się odpoczynku. Pierwszy rest był niewymuszony pogodą, leżeliśmy na karimatkach, w krótkich spodenkach aż nagle przypomniałem sobie – panowie dziś mamy środek zimy. W swej ograniczonej optymistyczności nie przypuszczaliśmy ile jest prawdy w powiedzeniu przypisywanemu Stefanowi, które mówi, iż dzień restu jest ostatnim dniem pogody.
Dżunior powoli adaptował się do dorosłego życia odkrywając prawdy w rodzaju tej, że menażki nie myją się same po posiłku.
Pogoda się łamie, my nie.
Konkurencja nadal wisiała na tej samej drodze licząc chyba na to, że chwyty urosną lub odległość między nimi zmniejszy się.
–Spoko - dla odmiany skomentował wybór ich życiowo-sportowej ścieżki Dżunior.
Tym razem miał pełne prawo tak powiedzieć gdyż jako jedyny z dnia na dzień bił swe życiowe rekordy. Dwóch Włochów obserwując jego beztroskie przejście z wpinaniem ekspresów na zapatentowanym wcześniej 7a+ określiło go jako bastardi. Przyjmijmy iż był to komplement. Tego samego dnia po wspinaniu błysnął pytaniem – gdzie jest lina, któremu towarzyszyło przeszukiwanie kieszeni. Za noszenie liny w tym dniu był odpowiedzialny właśnie on. Szczęśliwe Włosi nie zainteresowali się trzyletnim, przechodzonym Mamutem po którego pobiegł pędem.
Poziom zasymilowania z ludnością i skałą rósł. Niektóre wyceny dróg uznawaliśmy z bliskie polskim, zaznaczając wyraźnie po zjeździe z szóstki ce, że u nas to też miałoby VI.2. Pozdrawialiśmy podcinających oliwki plantatorów, czasem korzystając z okazji dojazdu do naszej wysuniętej siedziby. Pani w kawiarni gdzie serwowano najlepsze capucino w mieście witała mnie uśmiechem i szczerym –ciau. W tym samym czasie nasi dzielni sportowcy zdobywali cenne punkty na Olimpiadzie w nieodległym Turynie ale prawdę mówiąc mało nas to obchodziło.
Wreszcie przybyła do Ferentillo mocna, zapowiadana ekipa, która miała zaadoptować Dżuniora po naszym wyjeździe. Przybycie mocarzy wzbogaciło nasze zwyczaje kulinarne i enologiczne. Po raz pierwszy spróbowaliśmy wina do którego otwarcia potrzebny był korkociąg. Smakowało prawie tak samo jak nasze, zakręcane. W tej sytuacji przepłacanie wydało się bezsensowne. Okazało się też, że w ogóle nie spożywają oni tytułowych pomidorów w puszkach będących wraz z makaronem podstawową dietą niezamożnych wspinaczy z Polski.
Warto nadmienić, iż minął już tydzień jak obywaliśmy się bez gazu dzięki survivalowej zaradności Adama, który rano i wieczorem rozpalał ognisko. Po tygodniu uznaliśmy zakup butli za zbędną fanaberię. Ściślej mówiąc brakowała nam palnika do którego pasowały miejscowe butle gdyż pechowo zabraliśmy dwa inne systemy. Wyczekiwanie na poranną herbatkę było codziennym rytuałem, niekłopotliwym ze względu na niespieszny tryb życia.
Adam był też odpowiedzialny za późnonocne życie naszej osady. Pewnej nocy obudził mnie dźwięk motoru podjeżdżającego pod naszą siedzibę. Po głębszym wsłuchaniu się okazało się jednak, że to jego chrapanie.
Niepogoda, a my się wspinamy.
Kiedy po raz kolejny podeszliśmy w skały konkurencja z wiarą w cud oblegała ciągle tą samą drogę, ilość prób sięgała dziesiątek.
-Spoko po krótkim zastanowieniu rzucił Dżunior. Wydawało mi się że domyślam się o co mu chodzi tym razem.
Przyszedł wekeend w który to zwyczajowo tłumnie zjeżdżają Włosi. Nasz Dżunior nie bacząc na oczekującą kolejką miejscowych łojantów naparł na 8a+ i przez pierwsze trzy wpinki obserwowałem nie tyle jego wspinaczkę co miny spłoszonych tubylców. W końcu była szansa, że 14latek podkosi im problem, na który napierają od jakiegoś czasu. Próba zakończyła się na czwartej wpince.
-Aleś napędził stracha Włochom- skomentował Adam.
Ja nauczyłem się wspinać w czasie mżawki i temperaturę 12 stopni uznawaliśmy za wysoce sprzyjającą. Światło próbujące bez sukcesu przebić się przez chmury było witane komentarzem – ale dziś słońce naparza. Ironia była naszą ostatnią bronią, przenosiny nie wchodziły w grę. Esemesowym serwisem doniósł ze Sperlongi Arkadius, że nasz ostatnia możliwość ucieczki, czyli grota jest cała mokra.
Prawdę mówiąc świetnie zadomowiliśmy się w naszym miasteczku. Sala kominkowa dawała komfort przesiadywania wieczorami przy ogniu po dachem. Piliśmy coraz więcej grzańców wzbogaconych o nieznane nam wcześniej przyprawy.
Ja penetrowałem miejscowy sklep odkrywając, że moje ulubione sery można tu nabyć taniej niż w Polsce.
-To skandal że oni kupują takie sery taniej niż my – pożaliłem się Dżuniorowi.
Nie był on jednak dobrym adresatem tego typu refleksji, ponieważ każdą cenę przeliczał na ilość dni za które można przeżyć na weście.
-To skandal, że oni mają takie skały – odpowiedział bez namysłu niczym mistrz ciętej riposty.
W ostatni naszego wyjazdu uciekając przed deszczem i śniegiem (!) w kolejno odwiedzanych rejonach przybyła kolejna ekipa. Wraz z nimi pragnącą zachować anonimowość postać z pierwszych stron wspinaczkowych periodyków. Ku naszemu zdziwieniu odmówiła ona picia wspólnie z nami grzanego wina. Zapachniało wyczynem, a my poczuliśmy się amatorami.
W czasie powrotnego lotu widzieliśmy, że chmury szczelnie pokrywały całą powrotną trasę zasłaniając nam widok na Ceredo, Arco i Osp aż do samego lądowania. Tylko my na pokładzie Airbusa 320 poruszającego się z prędkością 820km/godzinę w temperaturze – 53 stopni i na wysokości 11 kilometrów wiedzieliśmy, że najbliższym miejscem gdzie da się wspinać jest właśnie Ferentillo.
PS. Nowy ACL Adama sprawdził się wyśmienicie.
Andrzej Mirek