W gruncie rzeczy jesteśmy zgodni :) Niejasne jest tak naprawdę pojęcie choroby wysokościowej, zwłaszcza w kontekście, gdzie leży granica pomiędzy fizjologicznymi niedogodnościami związanymi z wysokością a patologiczną reakcją organizmu. Chodzi mi o mieszanie pojęć i podciągania jednego pod drugie, w tym sensie, że dla jednego ból i zawroty głowy będą chorobą wysokościową, inny zinterpretuje je jako naturalny skutek hiperwentylacji, łyknie diuramid (bez którego też się obejdzie, tyle że z mniejszym komfortem). W przypadku obrzęku mózgu i płuc nie ma oczywiście rozmowy. Zakrzepica już śliską sprawą, zagęszczenie krwi jej sprzyjające, jest zdaje się bardziej "na życzenie" (brak dbałości w temacie odwodnienie), bo na wzrost hematokrytu trzeba na wysokości poczekać kilka ładnych dni, a rzadko skoczy o więcej niż 15% na przestrzeni tygodni.
[OT] Była kiedyś taka publikacja (zdaje się wczesne lata 80-te) lekarze-wspinacze z USA przez dłuższy okres inkubowani na plaży a potem do Everest BC i w górę (oblężniczo i spokojnie, codziennie sikanie do probówek, pobieranie krwi, ekg, holter etc.) mieli tam jedno bardzo ciekawe spostrzeżenie - dwóch po osiągnięciu Przełęczy Poł. zeszło do bazy i powoli "zmniejszyli" sobie hematokryt wlewami soli fizjologicznej do poziomu wyjściowego (tego z poziomu morza) żeby zobaczyć jak będzie z wydolnością. Z powodzeniem wrócili drugi raz na P.P. Dało się to wytłumaczyć, że krzywa dysocjacji dla tlenu jest ważniejsza niż ilość erytrocytów, a kluczowa jest sprawność mikrokrążenia. Z tego wychodzi że natura przez mechanizmy przystosowawcze nas upośledza, za darmo narażając na odmrożenia :)
To, że czasem ludzie nie zwracają uwagi na aktualną dyspozycję fizyczną i potem mają tego skutki to problem całkiem inny i może dotyczyć każdego człowieka z wyobraźnią ;)