Każda ze stron ma trochę racji… Nie, nie jestem lekarzem i piszę tylko to, co miałem okazję gdzieś przeczytać. Ewentualne zakażenie boreliozą wcześnie rozpoznane (rumień) i potraktowane antybiotykami może nie stanowić większego problemu. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy do zakażenia dojdzie, ale nie pojawi się rumień (co zdarza się całkiem często). Objawy nie są ewidentne, diagnostyka wcale nie jest łatwa… w efekcie bywa, że chory jest przez wiele miesięcy bezskutecznie leczony na coś innego - a zanim okaże się, że to borelioza, choroba poczyni spustoszenie w organizmie.
Dokładnie z tego powodu uważam, że badanie wyciągniętych z siebie kleszczy pod kątem przenoszonych chorób ma jakiś sens. Zakładając, że nie jest to "laboratorium-krzak", a kleszcz okaże się "czysty", możemy wyeliminować scenariusz "zakażenie boreliozą, brak rumienia".
Jeśli natomiast chodzi o historię z kleszczem przyniesionym z pubu w centrum Krakowa - w grę wchodzi sporo różnych scenariuszy, ale najbardziej prawdopodobny jest chyba taki, że kleszcz został przytargany ze skał i jakoś "zapodział się" w ubraniach, szpeju czy plecaku. W to, że "spadł z drzewa", raczej trudno mi uwierzyć. Kleszcze skaczące na ofiary z drzew (nawet w lesie) to ubran legend. Co więcej, nie wiem, skąd ten kleszcz miałby się wziąć na drzewie w centrum miasta :)
Permetryny nigdy nie używałem, stosuję natomiast DEET w stężeniu 50% (Mugga). Czasem siądzie na mnie jakiś zabłąkany strzyżak sarni (jego akurat czuć na skórze), ale kleszczy na sobie nie widuję :)