W archiwum nieodżałowanego Wdachu znalazłem słownik wspinacza, który, niestety, jest już mocno nieaktualny i obecni amatorzy tego sporty za nic w świecie nie skumają.
Miłej lektury.
Lista wszystkich tych rzeczy, o których nie przeczytasz w renomowanych czasopismach wspinaczkowych, a które stanowią nieodłączny element żulerskich wyjazdów na westa
alkoholizm: no cóż wspinanie bez alkoholu to tak jak sex bez partnera/partnerki. Degustacja/libacja lokalnymi trunkami niewątpliwie dodaje dużo kolorytu każdemu wyjazdowi, a zatem łączymy przyjemne (tzn. stan zamroczenia) z pożytecznym (poznawanie obcej kultury), na zdrowie!
brud: raczej uciążliwy element, ale można się do niego przyzwyczaić w imię dobra świętej sprawy, a tak na marginesie to czasami się zastanawiam, czy tym wspinaczom, tak ślicznie upozowanym na zdjątkach w kolorowych magach wspinaczkowych, czy im przypadkiem nie śmierdzą te ich mocno przepocone buty wspinaczkowe, na zdjęciach tego nie wyczujesz, wszystko takie estetyczne i syntetyczne, a ja jednak mam wrażenie, że dochodzi tutaj do jakiegoś przekłamania, jakiejś fundamentalnej nieszczerości.
głód: pamiętam wyjazd do Włoch gdzie przez ostatni tydzień żywiliśmy się jedynie czerstwym chlebem i kradzionymi jabłkami... głód nieodłącznie wiąże się z wyjazdami nisko-budżetowymi (patrz: budżet minimum); jego widmo towarzyszy ci każdego dnia, jednak można się dość szybko przyzwyczaić nawet do drastycznie obniżonych porcji żywnościowych [człowiek nie świnia, zje wszystko, nawet carrymatę], w gruncie rzeczy najbardziej nieprzyjemnym aspektem są chyba natrętne, wręcz maniakalne, rozmowy o smakołykach wszelakich.
szaberek: taa, kryminalny proceder, ale któż go nie uprawiał, mandarynki w Sperlondze, jabłka w Arco, winogrona w Orrpiere, takie małe złodziejstwo bardzo urozmaici twoją dietę, a do tego ten dreszczyk emocji przy przełażeniu przez ogrodzenie
auto-stop: tania i w gruncie rzeczy wygodna metoda docierania do dowolnych rejonów wspinaczkowych w Europie, a do tego świetny sposób na poznanie wyluzowanych i przyjaznych ludzi [z perspektywy stopu nawet Niemcy wydają się mega sympatycznym narodem].
kitranie w krzonie: kiedyś spotkaliśmy w Dolomitach ekipę ze Śląska, która była bardzo dumna ze swojego nowiutkiego, żółciutkiego namiotu North Face'a, z pogardą patrzyli na nasz podarty, zapleśniały Marabut w kolorze khaki, jednak ostatecznie to właśnie ich wypatrzyli filance, czego konsekwencją był słony mandat za kimanie na dziko [hihi]; umiejętność skitrania się przed kicajcami wydaje się jedną z kompetencji kluczowych, które powinny być nauczane już w szkole podstawowej.
zabawa w chowanego z karabinieri: dla przyzwoitego karabinieri wszyscy przybysze z bloku wschodniego to przemytnicy amfy, a dla przyzwoitego przybysza z bloku wschodniego, wszyscy karbinieri to @#$%&, dlatego trzeba unikać ich jak ognia, w czym pomaga dobra umiejętność kitrania się w krzonie [patrz wyżej].
szukanie dealera: przemyt trawy przez granicę to zawsze pewne [aczkolwiek niewielkie] ryzyko, dlatego najlepiej poszukać dealera na miejscu, zazwyczaj szybko go rozpoznacie, swój swojego w końcu zawsze rozpozna... przy okazji pragniemy wam zdecydowanie odradzić tzw. "metodę na NL", stosowaną obsesyjnie przez Muppeta, polegającą na tym, że jak tylko zobaczycie ludzi wysiadających z samochodu z rejestracją holenderską, to trzeba biec w ich kierunku, wymachiwać rękami i wrzeszczeć na cały parking: "Do you have some ganja to sell?"
budżet minimum: prawdziwa sztuka survivalu polega na przeżyciu wielu tygodni na łeście za niewiele euro, w tym roku udało nam się utrzymać całkiem komfortowy budżet dzienny na poziomie 5 euro na głowę, jednak z tego co wiem są i tacy, którzy nie przekraczają 2,5 euro, tak czy inaczej waga spada, a forma rośnie.