Czy się mylę - niech ktoś pamiętający złote dekady sprostuje - czy też jest tak, że himalajstwo jako rozrywka sportowa nigdy nie weszło głębiej pod strzechy, niż to ma miejsce obecnie, i nigdy też nie było jako aktywność dalej od wspinania i alpinizmu jako takiego?
Jakby historia zatoczyła koło i do wysokogórskiej przygody jak sto i więcej lat temu, rwali się różnej maści poszukiwacze przygód, entuzjaści wywodzący się z rozmaitych branż i dyscyplin, tyle że tym razem przyciągani nie mglistym przeczuciem niemożliwego, ale światłem medialnego spektaklu. Słuchający sprytnego zegarka sportowcy, przedsiębiorcy wydolnościowi, pozbawieni pamięci, a nawet świadomości istnienia wcześniejszej tradycji.
Kiedy na stronie PHZ czytam relację cenionego Rafała Froni z Nanda Devi: "A wejścia na Nandę? Tylko jedną drogą. Tak, do królestwa Nandy wiedzie tylko jedna droga", to widzę deklarację alpinistycznej impotencji, pozbawionej instynktu poszukiwania nowej linii. Deklarację turysty, któremu kto inny wyznaczył, na co i jak może wejść.
Czy na ruinach Rzymu tańczą barbarzyńcy? Może. Problem w tym, że Rzymianie wybili się sami.