Po pierwsze nie podoba mi się marginalizacja partnera w procesie osiągania celów. Im dłużej się wspinam, tym wyraźniej dostrzegam jak wielki był wpływ partnerów na to, jakie cele zrealizowałem (i mam na myśli tylko własne cele, bo te setki dróg, które przewspinałem tylko dzięki mędzeniu partnerów to zupełnie inna bajka).
Szczególnie drastycznie widzę to w przypadku celów ograniczających się do rekordowej cyfry - ukułem nawet takie powiedzenie, że "VI.5 dostępne jest dla każdego leszcza, pod warunkiem że ma dobre buty i partnera, gotowego jeździć z nim w kółko na to samo".
Druga kontrowersyjna teza dotyczy prymatu "ekologii" nad celami osobistymi. Osiąganie celów w każdej dziedzinie, a we wspinaniu w szczególności, prędzej czy później prowadzi do konfliktów i od poziomu naszego egoizmu zależy, czy będziemy realizować cele własne czy cudze i ewentualnie w jakiej proporcji.
Np. nikt z moich najbliższych nie życzy sobie, żebym się wspinał na żywca, a już w szczególności Solo OS, tymczasem jest to ostatnio źródło największej satysfakcji wspinaczkowej dla mnie i dodatkowo trening pod ryzykowne trady, czyli coś czym się też często param (a ten ostatni rodzaj wspinania także nie jest działalnością "ekologiczną" dla żonatego i dzieciatego faceta).
Ja bym raczej postępował w myśl zasady Zygi Heinricha ("nie oddam nawet brudu za paznokciami"), że żaden cel nie jest wart obrażeń, uszkodzeń ciała czy śmierci. Natomiast ryzyko, że "rozpadnie się rodzina, bo czeka porachunek w Utah" jest niejako wpisany w naturę tego co robimy, jeśli jest to coś więcej niż fitness climbing i dodatek do cotygodniowych zajęć jogi.
m.b.